Niegdyś postrzegałam miłość jako związek biologiczno-chemiczny złożony z wielu elementów. Zakochanie jest oczywiście złożonym i określonym procesem, w którym musi zadziałać w odpowiedniej kolejności cały system zewnętrznych bodźców oraz wewnętrznych procesów biochemicznych. Ale gdyby miłość opierała się tylko na chemii, kończyła by się pewnie po maksymalnie 4 latach (sic!). Miłość to najbardziej złożone uczucie we wszechświecie, poddawana ciągłej analizie przeróżnych naukowców. Interesują się nim biolodzy, chemicy, lekarze, filozofowie, a także (a może przede wszystkim) psycholodzy.

Chciałabym Wam przedstawić miłość jako przestrzeń, w której każdy z nas się znajduje i do której możemy wysyłać zaproszenia, którą możemy dzielić z bliskimi oraz na którą wpływają inne składowe poza rozpisanym poniżej procesem biologiczno-chemicznym.

Wiemy już (dzięki neuroobrazowaniu), że ośrodkiem miłości w mózgu jest podwzgórze, część układu limbicznego, ewolucyjnie najstarszej struktury mózgu. To tutaj zachodzi miłosna reakcja łańcuchowa. Kiedy podwzgórze po unikalnym zapachu (feromony rządzą) “pozna” potencjalnego partnera, rozpoczyna się proces wydzielania neuroprzekaźnika fenyloetyloaminy (PEA), odpowiadającego m.in. za uczucie nieuzasadnionej radości, pewności siebie, podniecenia, wzmożonej aktywności vs. problemów z koncentracją, ale także za bezsenność, zaburzenia łaknienia, braku tchu, niepokój czy nawet stany depresyjne. Stan zakochania nie bez powodu bywa porównywany z amfetaminowym rauszem, skoro PEA zaliczana jest do grupy amfetamin.

Za zwiększonym poziomem fenyloetyloaminy następuje wzrost wydzielania w organizmie tzw. hormonu miłości, noradrenaliny, powodującego podwyższenie ciśnienia, przyspieszenie bicia serca, wzrost poziomu glukozy we krwi i zmniejszenie apetytu. Zakochanie zaczyna rozprzestrzeniać się na całe ciało i zaczyna być już fizycznie zauważalne, poprzez np. rumieńce, lepsze ukrwienie narządów płciowych czy zwiększoną wrażliwość na dotyk.

Wzrost poziomu noradrenaliny pociąga za sobą uwolnienie kolejnego związku zwanego hormonem szczęścia, dopaminy, którą dobrze znacie z wielu codziennych sytuacji, kiedy towarzyszy Wam uczucie rozpierającej radości czy zaskoczenia, np. podczas rozpakowywania prezentu, czy odwiedzin długo niewidzianego przyjaciela. W procesie zakochania dopamina opanowuje resztę niezaangażowanych jeszcze zmysłów oraz ciało, ogólnie wpływając na nasilenie emocji.

Gdy stężenie dopaminy rośnie, maleje ilość serotoniny we krwi, odpowiadającej za uczucie spokoju, zdrowy sen, czy koncentrację, co stanowi jasne wytłumaczenie, dlaczego zakochane osoby tak łatwo się rozkojarzają, czy popadają w skrajne nastroje.

Wysoki poziom dopaminy powoduje również wzrost u kobiet oksytocyny, a u mężczyzn wazopresyny, co bezpośrednio wpływa na poczucie spokoju, relaksu, ale przede wszystkich przyczynia się do pojawienia się wzajemnej akceptacji oraz wytworzenia więzi między partnerami, czyli tzw. fundamentów dojrzałego związku – światełko w tunelu dla związków o stażu 4+;)

Działanie powyższych czterech neuroprzekaźników odpowiada za tzw. szalone uczucie miłości, gdzie pełnia odpowiedzialności leży po stronie fenyloetyloaminy, której działanie – jak się już być może domyślacie – niestety nie jest wieczne. Z uwagi na fakt, że jest poniekąd pochodną narkotyku, organizm prędzej czy później się na nią uodparnia (wg. badań następuje do pomiędzy 1,5 a 4 rokiem związku), kiedy związek wchodzi w kolejną fazę.

Wiemy już, że dojrzałą miłość charakteryzują wzajemna akceptacja oraz więź. Ogromnym nośnikiem miłości jest również wspólne doświadczenie. Daleka jestem od przekonania, że poza czynnikami biologiczno-chemicznymi spełnienie ww. trzech składowych jest gwarantem miłości na śmierć i życie. Miłość ewoluuje, przechodzi w kolejne fazy, jest zmienna. Z biologicznego punktu widzenia, nie jesteśmy w stanie utrzymać uczucia zakochania na poziomie constans. Jak zatem spojrzeć na miłość, by zrozumieć sens jej istnienia, by postrzegać ją jako zasób, by móc mieć ją za towarzysza życia? Czy wyobrażenie o miłości pomaga?

Założę, że każdy z nas kiedykolwiek myślał coś o miłości, jakoś ją sobie wyobrażał, pozornie odczuwał. Możemy za przykład wziąć miłość między partnerami, ale także miłość do dziecka, która nie rzadko pojawia się jeszcze przed jego narodzinami. Wyobrażamy sobie, jak będzie. Wyobrażenie to tworzymy na bazie wcześniejszych doświadczeń z danego obszaru, kontaktu z innymi dziećmi (partnerami), czy pośredniego doświadczenia, opisów miłości, czy wiedzy na temat więzi.

Rzeczywiste uczucie miłości pojawia się jako doświadczania kontaktu z drugą osobą, uczenie się jej, przywiązanie, troskę o siebie nawzajem, szczęście, wspólnie spędzany czas, ciekawość siebie i w końcu (ale przede wszystkim) rozwój.

Biorąc pod uwagę wcześniejsze informacje, rozwój wydaje być się podstawą istnienia miłości. Zakładając, że prędzej czy później dojdziemy do etapu uzależnienia, choć bardziej pasuje tu określenie, znieczulenia, jednymi słowy, hormony przestaną odgrywać tak znaczącą rolę. Pisząc rozwój, mam na myśli rozwój związku, czyli jego ewolucję, różnicę pomiędzy tym, jak było na początku, a jak jest teraz, wspólny bagaż doświadczeń, trudnych momentów, które razem udało się przeżyć, kryzysów, wszystkich pięknych chwil, wspólnie spędzonego czasu, czy dorobku miłości pod postacią dzieci, czy ich dorastania bądź owoców wychowania. Rozwój jest nieunikniony, co wcale nie oznacza, że łatwo go zaakceptować. Wyobraźmy sobie sytuację, w której rodzice małego dziecka nie są w stanie zaakceptować zmiany jego zachowań. Nagle ze współpracującego półtoraroczniaka dziecko zmieniło się w walczącego o siebie dwulatka, testującego na każdym kroku swoich rodziców, próbującego tym samym zaspokoić budzącą się do życia potrzebę autonomii i niezależności. Odebranie mu bezwarunkowej akceptacji bezpośrednio wiąże się z warunkowaniem miłości. Trudno o rozwój w sytuacji, kiedy jedna ze stron nie chce pójść do przodu, pozostając w tęsknocie za stanem, który być może już nigdy nie powróci w takim wymiarze. Sytuacja prędzej czy później stanie się patowa i krzywdząca dla obu stron, które poczują się uwiązane zaistniałym stanem rzeczy.

Przedłużający się stan nierównowagi, sytuacji w której przestajemy się dobrze widzieć oraz słyszeć, kiedy przestajemy mówić o rozwoju, a zaczynamy stosować określenie przetrwania, staje się bezpośrednią przyczyną utraty miłości.

Każda miłość jest do siebie podobna, nie widzę istotnych różnic pomiędzy miłością do dziecka a do partnera. W jednym i w drugim związku konieczne są akceptacja, wzajemne zrozumienia, szacunek, spędzanie wspólnie wolnego czasu… W obu sytuacjach kluczową rolę odgrywa rozwój, poznawanie siebie nawzajem, dostrzeganie swoich potrzeb i znajdywanie przestrzeni na ich realizację. Ewolucja miłości służy umacnianiu łączącej dwoje ludzi więzi, czyli fundamentu ich relacji.

Miłość nigdy nie osiągu etapu domknięcia. Wymaga ciągłej pielęgnacji, podlewania, widzenia siebie nawzajem. W miłości nie ma miejsca na domysły i oczekiwania. Nigdzie nie znajdziecie również recepty na udaną relację. Miłość nie jest stanem zero-jedynkowym. Pomiędzy jednym a drugim biegunem jest bardzo dużo przestrzeni pozostającej do zagospodarowania miłością. Istotnym drogowskazem wydaje się być tutaj uważność, otwartość poznawcza i chęć rozwoju. Nigdy nie jest za późno na miłość.

Podziel się swoim zdaniem i zostaw komentarz.


About Agnieszka Skoczylas

Agnieszka Skoczylas - psycholog dziecięcy i mama 3Panien. Propagatorka rodzicielstwa bliskości, karmienia piersią i zdrowego stylu życia. Instruktorka masażu Shantala. Doula. Blogerka. Udziela rodzicom konsultacji w duchu Rodzicielstwa Bliskości i Porozumienia bez Przemocy (NVC).

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.

Na tej stronie są ciasteczka!
Więcej...